wtorek, 27 lutego 2018

Opowieści śmiejącego się starca: Śmierć wojownika


„Człowiek może być albo wojowniczy, albo kochający. Wybór należy do ciebie.”

Osho

Opowiadałem już o tym młodo wyglądającym i śmiejącym się starcu. Spotkałem go pierwszy raz, na ławeczce nad jeziorem. Ponownie w biegu różnymi ostępami poza moim rodzinnym miastem. Siedział na wzgórzu, w środku lata, w drgającym, rozgrzanym słońcem powietrzu i słuchał skowronków, a patrzył na … tak, patrzył na cmentarz widoczny z oddali. I śmiał się, w głos się śmiał.

Tak byłem zaskoczony tym spotkaniem, okolicznościami, że … pobiegłem dalej. Lecz po chwili zawróciłem, bo coś we mnie kazało mi zawrócić. Gdy podszedłem, zapytał:

- O co walczysz tym razem?

- Nie walczę, poddałem się nogom i oczom. To one mnie prowadzą. I serce … - jego śmiech ustał. Powiedział, wchodząc w moje słowa:

- Pierwszy raz spotykam, kogoś tak dziwnego jak ty. Naprawdę jesteś dziwny. Może nawet tak dziwny, jak ja. – i znowu się śmiał. Też się uśmiałem.

- Czemu pytasz o walkę? Mój bieg to nie walka, to dar dla ciała, to jego potrzeba, a i też podszept serca. To moje ciało tu mnie doprowadziło, no i chyba serce … bo pogoda, lasy i to trawiaste wzgórze, bo te okoliczności, a w nich … TY.

- No tak, czuję, że możesz się prawdziwie śmiać, bo nie walczysz. Sam nie wiem, czemu pytam, bo rzadko rozmawiam z ludźmi i to raczej nie ja pytam, lecz ludzie mnie pytają. Lecz gdy coś powiem, czem prędzej się oddalają. Wzbudzam w nich strach, chyba tak jest, bo jestem … dziwny. Bo jestem inny, bo nie walczę. No i tak jakoś wypłynęło ze mnie to pytanie. – ucichł i patrzył dalej na cmentarz. Gdy spojrzałem, tak jak i on, na cmentarz, znowu się śmiałem. I zrozumiałem też jego śmiech.Wtedy przypomniałem mu:

- Już się kiedyś spotkaliśmy, na ławce, nad jeziorem. Pewnie ludzie, o których mówisz, pytają cię o tajemnicę twojego zdrowia, twojej długowieczności, a słyszą o miłości, o myślach i słowach. Nie tego się spodziewają, nie takim energiom przypisują wartość. Spodziewają się rzeczy i czegoś, co może potwierdzić nauka. Dlatego uciekają. Spodziewają się twojego przekonywania o porzuceniu mięsa, alkoholu, papierosów, spodziewają się motywowania do walki, a ty mówisz o porzuceniu walki i o zaufaniu do siebie, do ludzi, do świata. Są gotowi zostać abstynentami, nawet świętymi, ale by zaufać komuś, światu, a przede wszystkim sobie … Na to nie są gotowi. Boją się ciebie, bo od ciebie bije prawdą. Czyż nie tak?

No i jeszcze … przyznam ci się, że piszę o zdrowiu, o miłości i o intrygujących, dziwnych ludziach i chciałbym opisać twoją historię. Taka mi podpowiedź przyszła i prośba.  – a on, nie odrywając oczu od cmentarza i nadal się śmiejąc, odpowiedział:

- Masz rację, co do ludzi. Już ci opowiedziałem historię, a teraz chciałbyś dłuższej … Ale najpierw odpowiedz mi: Czy to twoje pisanie nie jest walką?

- Pytałem siebie o to i próbowałem odrzucić, ale jakiś cichy głos nadal dyktuje mi treści. Piszę, bo coś mi każe każe siać nasiona. I sieję.

- Tak, to są rzadkie i dziwne nasiona. A więc skoro proszą o nie, to dam. Nie trzymam ich dla siebie. Nic nie trzymam. Po coś żyłem, po coś walczyłem. Może właśnie po to, by teraz o tym opowiedzieć przez ciebie. Takie jest życie - tajemnicze i dziwne. Dobrze. Wysiej je ty! – zgodził się.

Snuł swą opowieść słuchając skowronków, nadal parząc na cmentarz i cały czas się śmiejąc.

- Oto nauka, którą odebrałem od życia.    

Miłość rodzi się w tobie wtedy, gdy umiera w tobie wojownik. Tak samo jest ze wszystkim. Niczego w życiu sobie nie wywalczasz. I wolność, i ufność, i radość, miłość, a nawet zdrowie przychodzi, gdy się poddajesz, gdy zaprzestajesz walki. Tak, to wszystko przychodzi z poddania się życiu, z ufności. To dary, a nie wojenne trofea.

Takie jest moje doświadczenie.

Niczego nie możesz wywalczyć, bo niczego nie możesz zabrać innym, czy światu. Niczego nie możesz wywalczyć, bo to … już masz. Życie przepełnione walką, wojnami, o cokolwiek – nie ma tu znaczenia, czy walczysz o największe, najbardziej istotne rzeczy, czy drobiazgi, jest jednym wielkim cierpieniem.

Pójdę jeszcze dalej – nawet stawianie oporu tworzy cierpienie. Gdy stawiasz opór czemukolwiek, czy pogodzie, złu, słowom, chorobie, śmierci, to tak naprawdę stawiasz opór życiu, a wtedy ono przynosi ci same porażki.  Wojna, walka, opór to śmierć, to przegrana, to choroba, to cierpienie, to ból, to niepokój, to smutek.

I tak naprawdę tych wojen nie toczysz z innymi, ze złem świata, tylko z własną głową. Prawda jest taka, że gdy umiera wojownik w twojej głowie, pojawia się miłość, wolność. Kluczem jest - poddać się, nie walczyć, płynąć z życiem. Klucz to ufność życiu. Ono przynosi różne rzeczy, lecz gdy jest się ufnym, przynosi to „dobre”.

Czasem to, co dobre, jest w ubraniu złego, lecz, gdy to zło z ufnością przyjmujesz, okazuje się, że pod spodem jest dobro. Zawsze tak jest i tak było, i będzie.

Odkryłem to, gdy mój świat się zawalił, gdy przegrałem wszystkie wojny i walki, ze wszystkim i ze wszystkimi. Przegrałem, jako wojownik w świecie i przegrał wojownik w mojej głowie. Przegrałem wszystkie: i małe, i wielkie sprawy.

I dopiero będąc na samym dole, po największej przegranej, gdy już cały świat trzymał ciężką stopę zwyciężcy na mnie, uświadomiłem sobie – że to wszystko nie ma, nie miało sensu i nigdy nie będzie miało.

Coś się odwróciło. Tak, to było moje doświadczenie. Wtedy umarł wojownik.

Ja sam byłem bliski śmierci, wydawałem w największym bólu ostatnie tchnienie, gdy błysło we mnie światło, przyszło słowo: „Poddaj się, pokochaj to wszystko, co cię pokonało.”   

I … zaczęła się druga połowa życia. Zupełnie inna. To raj. Same kwiaty, ciągła wiosna, jedna wielka miłość. Wszystko przepływa samo, na nic nie czekam, niczego nie chcę mieć, niczego nie oczekuję, o nic się nie modlę. Wręcz przeciwnie, za wszystko dziekuję. Za wszystko, co dobre i złe. To nie ma znaczenia, bo tak naprawdę nigdy nie wiem, co jest czym. Wszystko jest jak noc i dzień. Czy noc jest zła? Czy deszcz jest zły? Czy ból jest zły?

Tylko patrzę, obserwuję.

Wszystkiego mam pod dostatkiem: i zdrowia, i lat życia, i dobra, i spokoju, i wolności, i miłości, i deszczu i słońca. Mam, jak wszyscy, słoneczne dni i pochmurne, ale nie walczę z tymi pochmurnymi. I co się okazuje, że to właśnie przez te pochmurne, widzę całę piękno tych słonecznych.

Tak samo jest z ludźmi. Gdy zaakceptuję, gdy nie walczę z ich pochmurnością, z ich nieszczęściem i złem, to się okazuje, że poznaję ich.

Tak, oprócz ich powierzchowności, poznaję też ich głębię. Na powierzchni są złodziejami, bandytami - żebrakami, a pod spodem książetami i królami, bogami. Są boskością. Widzę ją w nich i doceniam, lecz jeśli oni tego nie są w stanie zauważyć, to z tym ich fałszywym obrazem nie walczę, nie przekonuję ich, bo wiem, że muszą upaść, tak jak ja upadłem.

Jeszcze jedno z moich doświadczeń: wojownik posługuje się bronią. Bywa nim miecz, ale częściej, a właściwie zawsze są orężem myśli, słowa, nawyki, działanie. Miecz to tylko przedłużenie tego oręża w głowie – myśli i słów. Natomiast, gdy wojownik umiera, to wynika to z przeobrażenia głowy, umierają myśli i słowa, rodzi się z nich uczucie.

Przemieniają się, przeobrażają się, przemienia się jedno w drugie, z energii myśli zaczyna czerpać serce i z wojownika rodzi się kochanek …

 

To wszystko przyszło do mnie kiedyś nad rzeką. Przyszedłem tam chory ciałem i umysłem, pijany, zły, agresywny, wojujący. Pokonałem, pobiłem już kumpli,wrogów, fałszywych i prawdziwych przyjaciół, wystraszyłem wszystkich wokół, swoją agresją: kobiety, dzieci, zwierzęta, wszystko.

Dosłownie, po jakiejś większej bójce, z głową przepełnioną alkoholem i wręcz zbrodniczymi myślami, przyszedłem nad rzekę. Chyba będąc pijanym, zmyliłem drogę i zamiast do domu, trafiłem tu, nad małą rzeczkę.

Wtedy wydawała mi się wielką, a mimo to chciałem ją pokonać i przeskoczyć. No i wpadłem: w wodę, w błoto i nie mogłem się wydostać.

Dzisiaj się cieszę z tej pomyłki, bo ta rzeka nauczyła mnie rozumu, odmieniła moje życie.

Jeszcze wcześniej, zanim wyszedłem z baru, w którym narozrabiałem, kobieta, barmanka - swoją drogą, bardzo odważna kobieta, nazwała mnie wstrętnym pijakiem i … tchórzem. No nic mnie nie mogło bardziej dotknąć, jak to słowo: tchórz. Poczułem się dziwnie. Wydawało mi się, że i na trzeźwo, i po pijanemu dokonałem tak wielu wielkich rzeczy, odważnych i naprawdę wielkich, a tu – Tchórz! To mnie tak powaliło, że opadły mnie siły i poszedłem do domu, czyli … nad rzeczkę, hihi.

Alkohol przyszedł do mnie późno.

Byłem na wojnie. Tak, byłem wielkim patriotą, bo w tej wojnie zwyciężyłem z najedźcą, później też wygrałem wiele wojen, czy walcząc dla lokalnej społeczności w polityce, dla ludzi, dla bliskich, dla siebie. Walczyłem w imię Boga, angażując się w kościele. Lecz nie czułem się szczęśliwy.

Miałem dużo: rodzinę, znajomych, przyjaciół, jakiś tam majątek, byłem tu i tam. Ludzie mnie szanowali, doceniali. Ale to wszystko nie było tym, o co walczyłem, czego poszukiwałem. Chciałem czegoś więcej. Gdy ktoś pytał, o co walczę, to wymieniałem cele, ale czy to naprawdę były te cele? No cóż …

 Im byłem bardziej ambitny, im większe były moje plany, marzenia, tym bardziej byłem sfrustrowany, niespokojny i chory. Moje ciało ciągle niedomagało.Chyba nie chciało być sojusznikeim w tych moich wojnach. Uznało, że to są moje prywatne wojny, a ono się nie pisze na to. I to: choroba, złe samopoczucie, było jego buntem.

Było informacją, lecz cóż mnie mógł obchodzić bunt. To był kolejny przeciwnik, nie chciał iść ze mną, to obróciłem się przeciwko niemu. Walczyłem dalej, mimo, że … moja twierdza powoli rozsypywała się.    

Bolała mnie głowa, mięśnie i kości, wszystko w środku, ale i serce. To przepompowujące krew, ale i to drugie. Sukcesy (tak wtedy to oceniałem) w walce były coraz większe, a ja się czułem coraz bardziej przegrany.

Moje myśli mnie goniły. Cały czas byłem naładowany nimi jak ciężarówka. Nie miałem wolnej chwili, by czegoś nie planować, by czegoś nie dokonać, osiagnąć, wywalczyć, o czymś nie śnić. Głowa popędzała: Działaj! Nie stój, działaj!Nie marnuj czasu, działaj!

Już dzień mi się zlał z nocą. W dzień realizowałem swoje sny, choć to raczej nie były sny, lecz nocne koszmary. W końcu, raz czy dwa, coś zakropiłem alkoholem, i tak to poszło.

I trafiłem do rzeki. Nie pamiętam tej walki z rzeką, lecz gdy się przebudziłem na tyle, że dotarło do mnie, gdzie jestem, jak nisko upadłem … poczułem bezsilność.

Jakieś dzieci stojące na brzegu, w pobliżu, śmiały się ze mnie, a mi się nie chciało, a właściwie to nie mogłem się wydostać. Im bardziej się wytężałem, tym bardziej zagłębiałem się w błocie, tym głośniej się śmiały te dzieci.

Cała moja wielkość w tym momencie upadła. Ten ich śmiech, to błoto, ta rzeka, zabiły wszystko, zabiły wojownika.

Ta rzeka? Cóż to za rzeka? To jakiś ściek, szeroki może na pół kroku, a mnie pokonał.

Gdy dzieciom znudziło się patrzenie na mnie i śmianie się z mojej bezsilności, z mojej słabości, poszły sobie – pewnie, by opowiedzieć to wszystkim wokół.

Ja zostałem. Pamiętam, że spojrzałem na swoje dłonie, a te były puste. Oprócz błota nic w nich nie było. Pamiętam mój smutek, mój żal do świata i spostrzeżnie, które mnie otrzeźwiło, nie tylko z alkoholu, ale i w ogóle: Tyle walki, tyle poświęcenia, a ręce nadal puste! Nic – tylko błoto!  

Po tym zdarzeniu zaszyłem się gdzieś z dala od ludzi. Chciałem się zaszyć, ale to teraz inni zaczęli o mnie walczyć, bo kilka miesięcy chorowałem. Byłem na krawędzi życia i śmierci. I JESZCZE WALCZYŁEM … tym razem o życie.

Chciałem pokonać chorobę, lecz im bardziej się wytężałem, im bardziej mobilizowałem się, tym byłem słabszy. Nie pomagały żadne leki, żadna opieka, żadne szpitale, ani nawet modlitwy. Zaglądnęła mi w oczy śmierć.

Więc zacząłem walczyć z nią, lecz ona śmiała się jak tamte dzieci nad rzeką. I ten śmiech mnie pokonał – poddałem się.

I stała się rzecz dziwna – zacząłem się śmiać. Tak, sam z siebie. Gdzieś tam z boku patrzyłem na siebie i śmiałem się. To był śmiech dziecka, czyli nie śmiałem się z czegoś konkretnego, raczej ze wszystkiego. Był to śmiech egzystencjalny. Wszystko mnie śmieszyło, ja sam, życie, a najbardziej, gdy patrzyłem na te wszystkie walki wokół. Wszędzie widziałem walczących, którzy taplają się w błocie, mają pełne ręce błota, a mimo to dalej walczą.

Naprawdę wydałem się sam sobie śmieszny. Te wszystkie moje dokonania, te wszystkie moje wojny i ta światowa, i te lokalne i te wewnątrz mnie, nawet te najmniejsze, wydały mi się śmieszne. Moje życie było śmieszne, moje sny i marzenia, działania, słowa, myśli. Wszystko stało się śmieszne … i nieistotne.

Tak: Życie jest śmiechem i ten śmiech jest istotny, a reszta jest nieistotna.

 Nieistotna stała się śmierć, choroba, pieniądze, szacunek, mój wizerunek w oczach innych ludzi, nawet rodzina, a prawie na końcu i … Bóg.

Już myślałem, że niżej nie mogę … Ale przecież Bóg, modlitwy, ostatni ratunek? Ale gdzież tam? Walka z nim, a właściwie prośby, modlitwy (próby przekupienia – teraz tak to widzę), na nic. Żadnej pomocy, żadnego odzewu …

Wydawało się, że niżej … A mogłem, okazało się.

No i gdy już ledwo dychałem, gdy policzone były moje minuty, przestałem walczyć ze sobą, trzymać się siebie, zabiegać o siebie, stałem się nieistotny sam dla siebie.Tak trwałem czterdzieści dni.

Dziwne, ale stało się … lżej. Coś mi zwolniło uchwyt na gardle, na płucach, w splocie słonecznym i niżej i wyżej, przede wszystkim w głowie. W jednej chwili stała się pusta jak …

No i minuty zaczęły się przeciągać w następne minuty, w godziny, dni … dostałem drugie życie, długie życie. I stało się to, o czym już ci wcześniej powiedziałem, i to, co widzisz i czujesz.

Czujesz moją wolność, ufność, miłość. I to nie jest moje, to jest życie, a ono to niesie, a ja tylko obserwuję i się dzielę z tymi, którzy są gotowi zrozumieć to, kim jestem, a nie tylko to, co mówię.

A są gotowi tylko ci, którzy mają podobną historię do mojej, czyli walczą, walczyli i czują się pokonani, bo rozumieją, że nigdy nie wygrają.

Jeszcze żaden człowiek niczego nie wygrał walcząc. Przejrzałem historię i to widzę. Wygrywają ci, co nie walczą – ufni. Wygrywają ci, którzy poddają się życiu. Nie ma innej drogi.

Te wszystkie słowa o misjach, o dobru i złu, o osiąganiu, o marzeniach, o szczęściu, o niesieniu szczęścia innym, to tylko słowa.

Prawda jest odwrotna. Możemy dać szczęście innym, zanieść dobro, ale wyłącznie swoim byciem. Nie działaniem, nie walką, lecz swoim byciem. Jeśli jest w tobie pokój, miłość – wtedy to możesz dać innym. Nie musisz dawać – samo z ciebie wypływa.

Takie to rzeczy opowiedział mi starzec na wzgórzu. Powtórzę tylko to, co powiedział na początku:

 Miłość rodzi się w tobie wtedy, gdy umiera w tobie wojownik. Tak samo jest ze wszystkim. Niczego w życiu sobie nie wywalczasz. I wolność, i ufność, i radość, miłość, a nawet zdrowie przychodzi, gdy się poddajesz, gdy zaprzestajesz walki. Tak, to wszystko przychodzi z poddania się życiu, z ufności.

Takie jest moje doświadczenie.

Gdy słońce zaczęło przypiekać nasze plecy, oderwaliśmy oczy od cmentarza i nie przestając się śmiać ruszyliśmy w dół ze wzgórza. Wróciliśmy do życia, do życia z ufnością.

Pobiegłem swoją ścieżką, a on poszedł swoją.

A te nasiona ci daję. I nie odkopuj ich, póki nie wykiełkują, nie zakwitną i nie wydadzą owoców. Później możesz się dzielić nimi. Nie wcześniej - bo wcześniej jest wojownik.

Piotr Kiewra

P.s.  Dopiero teraz, po postawieniu kropki na końcu tekstu, uświadomiłem sobie, o co nie zapytałem śmiejącego się starca. Domyśliłem się jego odpowiedzi.

Tobie zdradzę to pytanie. Jest następujące: Dlaczego śmiejesz się patrząc na cmentarz?

Czy domyślasz się, jaka byłaby jego odpowiedż? Jeśli tak, wyślij mi ją w komentarzu. Powiem ci póżniej, czy miałeś/miałaś rację.

1 komentarz:

Twoje komentarze są moderowane.