środa, 26 lutego 2014

Mój tatuś i moja mamusia

Gdy tylko mała Weronika wróciła ze szkoły, od razu usiadła nad lekcjami. To był rytuał w powszednie dni. Zabierało jej to co najwyżej kilkanaście minut, góra pół godziny. Wolała odrobić lekcje wcześniej, bo może tatuś wróci dzisiaj wcześniej z pracy i może wreszcie znowu siądą na rowery – ona, mama i tata.
Skończyła więc szybko, usiadła przy oknie i czekała. Cierpliwie czekała. Weronika jest bardzo cierpliwą dziewczynką. Potrafi czekać na wakacje, na dzień swoich urodzin, na urodziny taty i mamy, na choinkę w czasie Świąt Bożego Narodzenia, na Wielkanoc, na każdą niedzielę. Nie wszyscy potrafią być cierpliwi, ale ona potrafi.
Nauczyła się cierpliwości, bo jej tatuś jest niezwykle zajętym człowiekiem. Praca bardzo go pochłania. Ma częste wyjazdy, pracuje również w soboty, a zdarza się, że i w niedziele. Pracuje kosztem urlopu, świąt. Nieraz wraca późno w nocy i Weronika wtedy nie może spać. Zasypia dopiero wtedy, gdy tatuś powie jej:  „dobranoc Weronika, śnij pięknie”. Ona wtedy faktycznie pięknie śni. Śni, że tatuś wraca, tak jak kiedyś – zanim zmienił pracę – wcześnie do domu, że razem z nią i z mamą wyruszają na wycieczki na swoich żelaznych rumakach.
Lecz w ostatnim czasie chwile, gdy mogli razem wyjechać do lasu były niezwykle rzadkie. Od kiedy tata więcej pracował, ich wyjazdy były sporadyczne. Może raz na dwa tygodnie, raz na miesiąc. Nawet gdy tata wrócił przed zapadnięciem zmroku, to był tak zmęczony, że ani ona, ani mama, nie próbowały go przekonać, by jednak pojechać, choć na chwilę, do ich ulubionych miejsc. Dziewczynka jednak była cierpliwa, pełna wiary, że te czasy kiedyś wrócą.
Weronika bardzo lubi te wycieczki. Jadą wtedy daleko od domu, w głąb lasu, nad jezioro, na łączkę, albo siadają pod wielkim i starym dębem. Gdy są przy nim, obejmują go razem, przytulają się do niego, rozmawiają z nim, podziwiają go za zdrowie, długowieczność i … cierpliwość.
Tak, Weronika uważa, iż ten dąb jest bardzo cierpliwy, bo stoi tu już prawie siedemset lat, potrafi czekać na kolejną wiosnę, na kolejne lato. Jesienią i zimą odpoczywa, nie narzeka. Dużo się wokół niego dzieje, hałasuje młodzież, dzieci, łaskoczą go mrówki jak chodzą po jego korze, ale on cierpliwie to znosi. Czasem dopadnie go jakaś niedyspozycja, poszarpie go wiatr, ułamie się jakaś gałąź, ale on szybko za każdym razem zdrowieje. Jest silny, twardy, cierpliwy, wytrwały, odporny, a przez to zdrowy i długowieczny. Tata mówi, że ten dąb wierzy w swoją siłę, że o siebie dba, robi co do niego należy, a przede wszystkim jest pogodny, nie martwi się, i ze wszystkimi wokół dzieli się swoim spokojem. Mama i tata śmieją się z tego, ale Weronika wie, że wiele się od niego nauczyła i nadal uczy, a przede wszystkim wiary, cierpliwości, wytrwałości. Wierzy, że jest silna i cierpliwa jak ten dąb.
Czasem jak jadą na dłużej, to biorą kanapki, owoce i zapas picia. Bywało, że w wolne od pracy i szkoły dni, wyruszali z samego rana. Tak było kiedyś. Na wakacjach ich wyjazdy były najdłuższe. Brali wtedy namiot i wracali dopiero po kilku – kilkunastu dniach.
Wiele razy docierali do domu późno w nocy, bo musieli obowiązkowo popatrzeć na gwiazdy, jak migają do nich, mrużą do nich swe oczka, opowiadając w ten sposób swe tajemnicze historie. Tatuś opowiadał, a one słuchały. Tłumaczył jak tam jest na tych gwiazdach, jak tam ludzie szczęśliwie i zdrowo żyją, jakie są te tajemnicze, gwiezdne światy. Nieraz Weronika sama też opowiadała swoje historie, a wtedy rodzice słuchali i razem wszyscy się z tego śmiali. Śmiali się z dziwnych, ale dobrych stworów i gwiezdnych, żyjących na dalekich planetach, zwierzątek.
Dla niej najważniejsze jednak było to, że byli razem, że się śmiali, że byli szczęśliwi.
To co Weronka najbardziej lubiła, to leżeć na trawie i podglądać życie z poziomu łąkowych roślin, np. z poziomu kwiatów. Dla Weroniki to były najciekawsze obserwacje. Świat z tego poziomu  wygląda zupełnie inaczej. Widać, że życie jest tam bardzo bogate, wszyscy intensywnie się ruszają, chodzą, coś robią, gdzieś biegną, coś niosą, czymś się cieszą. A szczególnie zapracowane były mrówki, pszczoły, muchy, motyle. Ta praca była dla mrówek, pszczół, czy motyli nie tylko pracą, ale też rozrywką, zabawą, bo wyglądały te owady na szczęśliwe, uśmiechnięte i zadowolone. Zresztą trudno było nie być zadowolonym, chłonąc piękny zapach, widząc te piękne kolory, wspaniałe kształty, słuchając wokół pięknych dźwięków.
Często wiosną, latem, Weronika, mama i tata leżeli sobie na łące – na trawie, patrzyli w niebo, na ścigające się obłoki, na słońce, które się do nich uśmiechało. Patrzyli i podziwiali jak niebo jest głębokie, jak daleko jest do tego błękitu, i jak przyjemnie jest latać tam u góry i patrzeć na świat od strony słońca, od strony ptaków. Wyobrażali sobie, więc że są ptakami, albo, że siedzą na chmurce i przyglądają się roślinom, drzewom, rzekom, zwierzętom i ludziom.
Patrzyli więc na ptaki, na skowronki jak wisiały w powietrzu, przebierały skrzydełkami i wyśpiewywały swoje skowronkowe piosenki. Patrzyli na jaskółki i jeżyki, które uganiały się po niebie i między chmurami, za czymś czego nie było widać. Było widać natomiast to, że się świetnie przy tym bawią, że to latanie sprawia im wielką frajdę, że jest to najwspanialsza zabawa jaką sobie można wyobrazić. Patrząc na jaskółki, czasem dostrzegli też jakiegoś większego ptaka. Latał tak wysoko, że wydawało się, iż wisi tam jak jakaś zabawka na niewidocznym sznurku. Zataczał kółeczka nie poruszając w ogóle skrzydłami. Czasem widzieli tam dwa takie ptaki. Tata wtedy mówił, że to jest chłopak i dziewczynka. Mówił, że to są jastrzębie lub nawet orły. Patrzyli na nie razem i nie zauważali,  że płynie dzień, że słońce pokonało w tym czasie długą wędrówkę po swojej niebieskiej ścieżce.
Wokół wszystko śpiewało i tańczyło, cieszyło się i radowało, a im się to udzielało, też tańczyły ich dusze, ich ciała, choć nieruchomo leżeli, słuchali, patrzyli. Bywało też tak, że zrywali się z trawy i zaczynali swój własny taniec i śpiew, razem ze zwierzątkami: ptakami i owadami. Tańczyli i uganiali się wtedy, najczęściej za motylami, aż zaszło słońce.
Któregoś razu leżąc na trawie Weronika obserwowała mrówki, chrząszcze, świerszcze i biedronki, jak uwijały się między łodyżkami i liśćmi, jak wspinały się po źdźbłach traw. Zapatrzyła się tak w ten leżący blisko ziemi świat, że jej samej się wydawało, że jest mrówką, chrząszczem lub biedronką. W pewnej chwili spomiędzy  łodyżek i źdźbeł wysunęła się główka małej, polnej myszki. Weronika nawet nie mrugnęła okiem. Myszka podeszłą tak blisko niej, że o mało nie dotknęła nosa dziewczynki swoim malutkim noskiem. Weronika zaraz też pomyślała, że myszka chciała się z nią zaprzyjaźnić, więc bez namysłu  uznała ją za swoją leśną przyjaciółkę. Nadała jej imię „Myszeczka”. Zajrzały sobie nawzajem w oczy, myszka pokrzątała się jeszcze chwilkę i poszła dalej.
Innym razem zastała ich w lesie burza. Tatuś, z mamusią zbudowali wtedy szybko mały szałas z gałęzi i w nim razem przeczekali burzę. Weronika mimo tego, że waliły pioruny po okolicznych drzewach, że grzmoty zagłuszały wszystkie myśli, mimo że wiatr naginał niektóre krzewy i drzewa prawie do ziemi, a deszcz był tak silny i gęsty, że na metr niczego nie było widać, to Weronika czuła się bezpieczna. Była przecież razem z mamusią i tatusiem. Siedzieli tam przytuleni do siebie i czekali, aż nawałnica minie. Gdy burza minęła, zaświeciło znowu słońce, zaśpiewały znowu ptaki, wyfrunęły ze swoich kryjówek motyle.  To był do tej pory jej najszczęśliwszy dzień w życiu. Była przekonana, że razem są w stanie pokonać wszystkie przeszkody, i że zawsze tak będzie. Marzyła Weronika, by te chwile były jak najczęstsze, jak najdłuższe i by byli cały czas razem, by zawsze się znalazł czas, by tu przyjechać, popatrzeć, posłuchać, pocieszyć się tym, co się tam działo.
O tym myślała też dzisiaj patrząc przez okno. Wpatrywała się przez szybę na ulicę, szczególnie na jej koniec, gdzie powinna się pojawić sylwetka jej taty wracającego z pracy. Lecz mimo, iż z utęsknieniem wyczekiwała, tatuś nie pojawił się. Nie pojawił się tego dnia, ani następnego. Ani przez tydzień, ani przez miesiąc.
Jej tatuś zachorował i to bardzo poważnie. Leżał w szpitalu, nie wiadomo, kiedy wróci, nie wiadomo, czy w ogóle wróci – tak powiedzieli lekarze. Od tego czasu mama  płakała każdego dnia. Płakała też Weronika. Mama była smutna, Weronika była smutna. Obie tęskniły, obie cierpiały.
Jednak każdego dnia siedziała przy oknie i czekała. Płacząc  obserwowała innych ludzi, jak smutni dokądś szli, nie wiadomo dokąd, jak się spieszyli, nieraz biegli. Codziennie tak samo i rano, i wieczorem.
Weronika, wspominała, tęskniła, wyobrażała sobie tatę zdrowego, ale mimo iż każdego dnia, wyczekiwała, patrzyła przez okno na koniec ulicy, sylwetka taty nie pojawiała się.
Rozmawiała z mamą, ale u mamy nie znajdowała pocieszenia. Mama była zmartwiona, smutna, bała się że tata już nie wróci. Jej oczy pełne były łez, a na jej twarzy, w jej sylwetce wypisane były zmartwienia, cierpienie. To Weronice nie pomagało, też płakała, a jej łzy płynęły po policzkach, a po drugiej strony szyby przy której siedziała, płynęły łzy deszczu.  To wraz z nią płakały chmury. Płakały drzewa, na które każdego dnia Weronika patrzyła przez okno. Współczuły jej … i też płakały. Nawet ptaki, do tej pory wesołe, radosne, zlatywały się na jej parapet i ze smutkiem w oczach patrzyły w stronę Weroniki. Nie śpiewały, tak jak kiedyś, cicho siedziały, stroszyły piórka, ale nie próbowały jej rozweselić, jej pomóc.
Pewnego dnia, mama przyszła do domu jeszcze bardziej zapłakana i jeszcze bardziej smutna. Dowiedziała się od lekarzy, że też jest chora i to bardzo ciężko chora. Teraz dla dziewczynki zabrakło już łez. Weronika nie płakała, bo wypłakała już wszystkie łzy, wypłakała z powodu tatusia, wypłakała z powodu mamusi. Była smutna, ciągle smutna. Smutna w domu, smutna w szkole, smutna wszędzie.
Weronika była cierpliwa, ale tym razem nie wiedziała na co czekać, nie wiedziała, co ona może zrobić i czy w ogóle może coś zrobić. Myślała o tym, zastanawiała się, wypatrywała nadal przez okno i czekała. Wiedziała, że nie chce być sama, wiedziała, że nie chce, by mama i tata umarli. Zaczęła więc prosić, zaczęła się modlić. Prosiła o zdrowie dla nich, prosiła o powrót radości do ich domu. Nie chciała, by tatuś tak długo musiał pracować i nie chciała tych rzeczy na które tatuś pracował: samochodu, lepszego telewizora, długich wczasów nad morzem, czy w górach.  Nie musieli mieć tego co inni ludzie. Chciała widzieć ich zdrowymi, takimi jak kiedyś, gdy siadali na rowery i byli razem.
Mijały godziny czekania, mijały dni, mijały tygodnie.
W szkole zapamiętała jak pan na lekcji powiedział, że o zdrowie sami musimy zadbać, że nikt nam jego nie da. Ta lekcja była o tym w jaki sposób dba się o zdrowie. Tego też dnia, na innej lekcji, dostała zadanie, by opisać swój najpiękniejszy dzień życia. Napisała. Po kilku dniach zeszyt z wpisaną przez nauczycielkę oceną trafił do domu. W zeszycie było opisane jej marzenie, jej najpiękniejszy dzień życia. Ten dzień miał się dopiero zdarzyć. Modliła się, wierzyła, ufała, że się wydarzy, więc znowu cierpliwie czekała.
Czekała tak Weronika każdego dnia, już od wielu, wielu miesięcy,  ale ponieważ była cierpliwa, wierzyła że się doczeka. Patrząc na szybę dostrzegła małą muszkę, która latała wzdłuż i wszerz szyby, próbując się wydostać na zewnątrz, na świat. Weronika wiedziała obserwując ją, iż ta muszka się nie podda, póki nie znajdzie sposobu, by się wydostać, postanowiła więc dać jej nagrodę za cierpliwość, wypuściła ją. Innego dnia siedząc przy szybie zauważyła kota niosącego w pyszczku małą polną myszkę. Co chwilę przystawał, wypuszczał ją a ona uciekała, lecz on ją doganiał, łapał i znowu trzymał w zębach. Weronice wydało się, iż to jej przyjaciółka „Myszeczka”. Otworzyła więc okno i zaczęła prosić kotka, by wypuścił jej przyjaciółkę. On jednak bawił się nią i nie pozwalał jej uciec. Postanowiła pomóc myszce. Gdy następnym razem kotek ją wypuścił, Weronika klasnęła w dłonie. Ta chwila wystarczyła, by mała myszka zdążyła się schować. Kotek odszedł swoją ścieżką niepocieszony, a na twarzy dziewczynki po raz pierwszy od wielu miesięcy pojawił się uśmiech.
Te sytuacje nauczyły ją, iż trzeba próbować, że trzeba być cierpliwym i ufnym, że zawsze jest jakiś sposób, by coś zmienić, by pomóc, by uratować.
Tego samego dnia Weronika zauważyła na twarzy mamy jakiś dziwny uśmiech, mniej smutku. Następnego dnia pojechały z mamą do szpitala, w odwiedziny do taty. Mama zabrała ze sobą coś o czym Weronika nie wiedziała.
W szpitalu usiadły obie obok łóżka taty, mama wyciągnęła z torebki zeszyt Weroniki i poprosiła Weronikę, by odczytała tacie swoje wypracowanie: „Mój najpiękniejszy dzień życia.”
Co się stało później? Nikt nie wie, jak to się stało: ani lekarze, ani mamusia, ani tatuś, ani sama Weronika, ale tatuś Weroniki zaczął zdrowieć. Gdy poczuł się na tyle lepiej, że mógł opuścić szpital, zaczął chodzić, spacerować, najpierw blisko domu, później dalej. Później zamienił spacer na marsz, później na jazdę rowerem, a jeszcze później na trucht. Gdy tylko w jego oczach, w jego postawie, w jego ruchach pojawiło się więcej energii, pojawił się niegdysiejszy tatuś Weroniki, to samo zaczęło się dziać z mamą. Zdrowieli oboje. Od tej pory każdy kolejny dzień w życiu Weroniki, był jej najpiękniejszym dniem życia.
Co takiego znaleźli, tatuś i mamusia Weroniki w jej zeszycie?
Weronika napisała tam, iż nie potrzebuje samochodu, nowego telewizora, większej ilości pieniędzy. Napisała, że jedyną rzeczą o jakiej marzy jest zdrowie mamy i taty. Napisała to czego się dowiedziała na lekcjach w szkole, iż sami decydujemy o własnym zdrowiu, że sami musimy dokonać wyboru, co jest dla nas najważniejsze. Nie chciała, by tatuś i mamusia byli tacy sami jak inni ludzie, by gonili każdego dnia, nie wiadomo za czym i gdzie. Opisała ich kolejną, piękną wycieczkę do lasu.
A ponieważ Weronika była bardzo cierpliwą i pełną wiary dziewczynką, doczekała się kolejnej wycieczki, doczekała się tego na co czekała.
Od tej pory dziękowała nauczycielom w szkole, ale i drzewom, ptakom, chmurom, słońcu, nawet muchom i myszkom za to, że jej współczuły, że jej pomagały podtrzymać jej wiarę, że jej pokazały, ile znaczy cierpliwość.
Najbardziej jednak była wdzięczna dla jej najlepszego przyjaciela i jej najlepszego nauczyciela zarazem, dla starego, siedmiuset letniego dębu, bo od niego najwięcej się nauczyła.

Piotr Kiewra


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Twoje komentarze są moderowane.